.
PEWNEJ NOCY W TRANSYLWANII
.
Zbliżała się północ. Wyjrzałem przez okno. Księżyc świecił bardzo jasno. Tej nocy była pełnia. Księżyc ma w sobie wyjątkową magię, zawsze lubiłem na niego patrzeć. W oddali słychać było pohukiwania sów. W wiosce, psy szczekały jak szalone, może przeczuwały, co wydarzy się tej nocy. Pomimo późnej pory było ciepło i parno; kończył się lipiec, a całe tamto lato było wilgotne i upalne. Powietrze pachniało oczekiwaniem i rozgrzaną ziemią. Miałem nadzieję, że to będzie dobra noc, że wszystko potoczy się jak powinno.
Spojrzałem w kierunku cmentarza. Zbliżały się pierwsze pochodnie. To inni już szli. Chciałem do nich dołączyć. Zbierałem się do wyjścia, gdy zauważyłem cień, ukryty w gałęziach starego dębu. A właściwie wiele cieni. Kruki. Nigdy nie lubiłem kruków. Ludzie mówili, że zawsze pojawiają się tam gdzie żyją wampiry. W tym roku w wiosce były stada kruków. Ludzie się bali. I każdego dnia bali się coraz bardziej.
Najpierw ginęły leśne zwierzęta; ptaki, zające, a potem sarna. Znajdowano je z rozerwanymi gardłami. Leżały na drodze obok cmentarza. Ludzie omijali tamtą drogę, ale dzisiaj będą musieli nią pójść, sprawy zaszły za daleko, żeby nadal można było sobie pozwolić na strach. Potem znaleźli jeszcze lisa i dwa wilki. Też z rozszarpanymi gardłami. Wtedy ludzie zaczęli wieczorami barykadować się w domach. Palili świece i modlili się, żeby bezpiecznie przetrwać do rana.
Poszli po pomoc do hrabiego, ale hrabia ich wyśmiał.
– Wampirów nie ma – powiedział. – Kto by wierzył w takie bzdury?
Hrabia był nowoczesny. Sprowadzał książki aż z Paryża. I podobno w tych książkach było napisane, że wampiry nie istnieją, że to tylko wymysł.
Potem zaginął pies jednego z gospodarzy. Nigdy się nie znalazł. Kilka dni później zaginął kolejny. Tego już znaleźli. Martwego. Z rozszarpanym gardłem. Starsi z wioski pojechali po księdza. Ksiądz też się bał. Przyjechał, pokropił obejścia święconą wodą i przed zmierzchem kazał szybko odwieźć się z powrotem. Pamiętam strach w jego oczach, gdy jadąc na wozie oglądał się za siebie. Bał się, że wampir dopadnie i jego.
Ludzie zostali z tym sami.
Tydzień później zaginęło dziecko. Mężczyźni gotowi byli walczyć, ale wtedy jeszcze nie wiedzieli ani jak ani z kim.
Zszedłem po schodach na podwórko. Trzeba iść. Już pora. Z szopy zabrałem łopatę, kolejna para rąk na pewno się przyda. Poszedłem w noc. Nie bałbym się nocy, gdyby nie te kruki. Czułem, że cały czas obserwują. Ich widok mnie niepokoił. Za dużo ich tutaj. Za dużo, żeby ludzie nie zaczęli zadawać pytań. Ale może dobrze, że zaczęli je zadawać. Może dzisiaj się to skończy, tak jak się skończyć powinno.
Gdy doszedłem do cmentarza widziałem ich jak stoją. Z pochodniami w rękach. W zupełnej ciszy. Nie chcieli żeby ich usłyszał, jeżeli tam był. Nie mogli dać mu przewagi. Był też ksiądz, w ręku trzymał kropidło. Trząsł się tak, że z kropidła rozpryskiwała się woda. Pomyślałem, że zaraz zemdleje. Ale tej nocy był potrzebny. Tak jak ja. Miał święconą wodę i swoje święte księgi. A ludzie mówili, że taka woda zatrzyma wampira, jeśli ten spróbuje wstać.
Gdy doszedłem do grobu mężczyźni skinęli głowami na powitanie. Nikt się nie odezwał. Ale już się nie bali, tej nocy chcieli walczyć.
Spojrzałem na grób. Po obu stronach kopca w ziemię były wbite krzyże. Ale to były inne krzyże. Chrześcijańskie, ale wbite w grunt do góry nogami. Stały tak już dwieście lat. Gdy jedne rozpadały się, wioskowy kowal kuł kolejne. To był jego obowiązek. Obowiązek, który przechodził w tej rodzinie z ojca na syna. Od dwustu lat.
Na grobie nie było napisu. Ale wiedziałem, kto w nim leży. Opowiedzieli mi o nim, gdy tylko przyjechałem do wioski. Wtedy jeszcze się nie bali. Wtedy to była tylko miejscowa legenda.
Z zamkowej wieży dobiegło pojedyncze uderzenie w dzwon. Już północ. Mężczyźni popatrzyli na siebie, jeżeli nic się nie wydarzy, będą kopać. Będą kopać do skutku, Ale już teraz chwycili w ręce łopaty, widły i co kto miał. Tak na wszelki wypadek. Jako broń. I czekali. Podobno, w pełnię księżyca wampiry nie atakują, podobno wtedy wampiry śpią. Tak mówili ludzie, ale ludzie mówili różne rzeczy. Mężczyźni wiedzieli, że za chwilę wszystko się wyjaśni.
Stali w ciszy. Minęło kilka może kilkanaście minut, ale nic się nie zdarzyło. Patrzyli z oczekiwaniem na starszego wioski, to on miał wybrać moment. Po chwili podniósł łopatę i podszedł do grobu. Dołączyło do niego czterech innych. Zaczęli kopać. Pozostali stali wokół i czekali na swoją kolej.
Ziemia na kopcu była miękka, jeszcze świeża. Łopata za łopatą odrzucali wilgotną glebę. Słychać było szczęk wbijanego w ziemię metalu i odgłos spadającej ziemi. Z lasu doszło pojedyncze wycie wilka, a potem kolejne. Zwierzęta też czekały. I znowu kruki. Pojawiały się wokół grobu jeden za drugim, było ich już kilkanaście i ciągle dochodziły kolejne. Ale nikt nie próbował ich odganiać. Teraz miały prawo tu być.
Nagle ostry zapach podrażnił mi nozdrza. Spojrzałem za siebie. Ksiądz próbował pić z niewielkiej butelki, trzęsącą się ręką rozlewał zawartość i zapach trunku rozchodził się po okolicy.
Nagle łopata stuknęła o coś twardego. Mężczyźni zamarli, po chwili zrobili znak krzyża. Byli już blisko. Nawet ksiądz wyglądał na zdecydowanego, podszedł do krawędzi grobu i wyciągnął rękę z kropidłem przed siebie. I czekał.
Delikatnie odkopywali wieko. Wydawało się, że trwa to wieczność. Ale w końcu pokazały się czarne deski. Jeden ze stojących w dole mężczyzn wyjął długi nóż i po chwili wahania zaczął podważać mocujące gwoździe. Inni dołączyli do niego.
Z wnętrza trumny doleciał ohydny zapach. Wszyscy zasłonili sobie twarze rękami. Próbowali nie kaszleć, żeby ich nie usłyszał. Wszystko odbywało się w zupełnej ciszy.
W końcu wieko ustąpiło i zamarli.
W trumnie leżał mężczyzna, a właściwie chłopiec. Nie mógł mieć więcej niż dwanaście lat. W świetle pochodni było widać jego jasną cerę i czarne włosy. Długie czarne loki wypełniały trumnę, widocznie nigdy nie przestały rosnąć. Białe i bardzo długie paznokcie wyglądały jak pozwijane wstążki. Był jak żywy, jakby tylko spał. W serce miał wbity osinowy kołek. Nie ruszał się. Jeden z mężczyzn ostrożnie dotknął go trzymanym w ręku nożem. Chłopiec nadal leżał bez ruchu. Może rzeczywiście był martwy od dwustu lat. A może tylko spał.
Mówili, że wtedy też ginęły zwierzęta. A potem zaginęło niemowlę. Ktoś widział, że Laiosz, bo tak nazywał się chłopiec, był cały we krwi. Dopadli go w lesie, akurat, gdy zabijał sarnę. Rozrywał jej gardło zębami. Zabili go. Wbili mu w serce osinowy kołek, żeby nigdy nie ożył. To podobno pomaga. Za radą księdza postawili po obu stronach grobu dwa krzyże, ale uznali, że nie byłoby to godnie, żeby taki grób chroniły święte znaki, więc wbili je odwrotnie, do góry nogami.
Przez dwieście lat był spokój. Poprzedniego dnia ludzie zaczęli mówić, że grób wampira jest rozkopany, że na pewno wstał i że to on znowu zabija. I tej nocy przyszli po niego.
Serce mi pękało, gdy patrzyłem na leżącego w trumnie Laiosza. To musiało być straszne, umierać z osinowym kołkiem wbijanym w serce. Nigdy nie chciałbym tak umrzeć. To na pewno był potworny ból. Nie mogłem na to patrzeć!
Jeden z trzymających pochodnie, z ciekawością podszedł bliżej rozkopanego grobu. W świetle płomienia coś błysnęło. Wszyscy z niepokojem pochylili się nad trumną, a po chwili jeden z mężczyzn ostrożnie wyjął z niej niewielki przedmiot.
Patrzyli w osłupieniu. To był ciężki, solidnie wykonany pierścień. Krwisty rubin wielkości przepiórczego jaja z nabitym na nim złotym symbolem – orłem z podniesionymi skrzydłami. A na piersi orła była duża, ozdobna litera D.
Symbol hrabiego. Symbol rodu Dracula.
Wszyscy zaczęli krzyczeć na raz. Nawet nie wiem, kto zaczął pierwszy. Ale nikt nie miał wątpliwości. To hrabia! To hrabia rozkopał grób. To hrabia przejął moc wampira. To on zabija zwierzęta i dzieci. Zabić hrabiego!
Wiedzieli, że wampir im już nie ucieknie. Wiedzieli, kto nim jest. Teraz mogli już walczyć.
– Doktorze Zoltan – zawołał do mnie kowal, przekrzykując się przez ogólny tumult – idzie pan z nami, będzie pan potrzebny.
Potem wydarzenia potoczyły się bardzo szybko. Uzbrojeni w łopaty, widły, noże i wszystko, co kto tej nocy miał ze sobą, ruszyli na pałac. I ja z nimi. A za nami kruki. W ostatniej chwili kowal jeszcze wyrwał z piersi martwego chłopca osinowy kołek.
– Przyda się nam – zakrzyknął triumfalnie podnosząc go do góry.
Z gardeł zgromadzonych mężczyzn wydobył się ryk aprobaty i nienawiści. Ruszyli w kierunku pałacu.
Nie miało znaczenia, że straże nie chciały ich wpuścić. Wyważyli bramę i wtargnęli do środka, roztrącając po drodze przerażoną służbę.
– Prowadź doktorze – krzyknął do mnie kowal.
Zaprowadziłem ich do apartamentów hrabiego. Walili w drzwi. Hrabia nie odpowiadał. Tylko krótką chwilę zajęło im wdarcie się do środka. Hrabia leżał na łóżku. Spał. Uznali, że ludzie mówili prawdę, że w pełnię wampiry nie atakują, że w pełnię wampiry śpią. Do hrabiego podbiegł jeden z mężczyzn i wbił mu w serce nóż. Inni poszli za jego przykładem. Krew z poranionego ciała skapywała na bialutką pościel. Do martwego hrabiego podszedł kowal i w geście triumfu wbił mu w serce osinowy kołek.
I taki był koniec hrabiego Draculi. Nie było mi go szkoda. Wszystko skończyło się tak jak miało się skończyć…
Zoltan zamilkł.
– Dziadku, dziadku i co dalej. – Przywrócił go do rzeczywistości głos Zoi.
– Już nic kochanie, to koniec – powiedział patrząc z czułością na siedzącą mu na kolanach wnuczkę. „Z tymi kruczoczarnymi lokami i jasną cerą kiedyś będzie prawdziwą pięknością”, pomyślał z dumą.
– Dziadku, a jaki on był zanim go zabili? Ten Dracula, jaki był?
– Nijaki kochanie, zupełnie przeciętny człowiek. I tylko człowiek.
Zoltan znowu zamilkł i uśmiechnął się wracając do wspomnień. Był lekarzem, odwiedzał hrabiego, hrabia mu ufał. „To było aż za łatwe”, pokręcił głową z rozczarowaniem. Pewnego dnia po prostu zabrał pierścień. Wiedział, gdzie hrabia go trzyma. W lewej szufladzie, wielkiego drewnianego biurka. „Piękne było to biurko”, pomyślał z nostalgią, „czarne, rzeźbione, zawsze chciałem takie mieć”. Hrabia nie zamykał niczego na klucz. „Jak można być tak głupim?”, Zoltan kręcił głową z niedowierzaniem. „Jak można być tak głupio ufnym? Przecież każdy mógł mu ukraść ten pierścień. Tyle, że zrobiłem to ja”, znowu uśmiechnął się do siebie. Gdy pewnego dnia zobaczył gdzie Dracula chowa rodowy sygnet, wtedy w głowie narodził mu się plan. „I to był doskonały plan”, przyznał z zadowoleniem. Tak jak codziennie, podał Draculi zioła. Hrabia miał problemy z żołądkiem, nic poważnego, ale tym razem w ziołach było coś jeszcze. Hrabia zasnął. Zoltan zabrał pierścień. Polecił służbie, żeby ten napój podawali hrabiemu przez kilka kolejnych dni. – Hrabia musi wypoczywać – powiedział im stanowczo. Posłuchali, wiedzieli, że hrabia mu ufa. „I na pewno dobrze wypoczywał”, uśmiechnął się jak zawsze, gdy wspominał tamtą noc, „po tych ziołach nie dałby rady nawet wstać”. Zoltan spokojnie opuścił zamek. W nocy odkopał grób. „Ten biedny martwy wampir, naprawdę było mi go szkoda, ale jemu nie robiło to już różnicy, a mnie się chociaż przydał”, ocenił Zoltan praktycznie. Otworzył trumnę, wrzucił do środka pierścień i niezbyt starannie obsypał ją znów ziemią. I to wystarczyło. Rozpuścił plotki, że ktoś rozkopał grób. Nie pamiętał już, komu podsunął pomysł, że wampir ożył. Nie ważne, kto uwierzył pierwszy, bo w końcu uwierzyli wszyscy. Uśmiechnął się z politowaniem, jak niewiele było trzeba, żeby chłopi uwierzyli, że zabity dwieście lat temu wampir wstał z grobu i znowu zabija. „Co to byli za durnie!”, pomyślał z pogardą. Chłopi nie chodzili na cmentarz, nie lubili tam chodzić, więc nikt nie wiedział, że grób był rozkopany od poprzedniej nocy. Uznali, że wreszcie znaleźli rozwiązanie. Znaleźli wampira. Dalej już było łatwo, zobaczyli pierścień i to był koniec hrabiego. Ataki na zwierzęta też się skończyły. I wszyscy byli zadowoleni. „No może poza Draculą”, Zoltan uśmiechnął się w duchu.
– Dziadku, z czego się śmiejesz? – Zoja patrzyła na niego uważnie.
– Ze wspomnień kochanie, nic ważnego. – Pogłaskał ją po czarnych lokach.
– I co było dalej? Mieszkałeś tam jeszcze?
– Nie kochanie, po tym wszystkim już nie mogłem. Temat zwierząt musiał się skończyć. Kilka dni później po prostu wyjechałem. Do Londynu tym razem. A w Londynie – powiedział tajemniczo, jakby rozpoczynając kolejną opowieść – poznałem twoją babcię i dwieście lat później urodziłaś się ty. No, ale dość na dziś – oznajmił stanowczo, zdejmując Zoję z kolan – jesteś już śpiąca, czas iść do łóżka.
– Dobrze dziadku. – Dziewczynka nie protestowała, rzeczywiście była bardzo śpiąca. – Ale jutro opowiesz mi dalej, prawda? – poprosiła.
– Opowiem kochanie, ale teraz już pora spać. – Pocałował ją w czoło na dobranoc – Tylko nie zapomnij przed pójściem do łóżka jeszcze umyć ząbków, dobrze? Żeby nie było tak jak wczoraj. – Pogroził jej żartobliwie palcem. – My wampiry musimy dbać o kły.
—
Dobrej nocy 🙂